06 06.2017 22:02

Lat temu –naście, a może –dzieścia (a także jeszcze dawniej) kierowniczką działu współpracy z zagranicą była pani J. Było to stanowisko, które wyniosło tę panią ponad inne osoby z UWr. z profesorami włącznie, bo od jej życzliwości czy nieżyczliwości zależały wyjazdy//niewyjazdy zagraniczne pracowników naukowych oraz rozliczanie się z nich. Pani w swojej roli czuła się tak pewnie, że – mówiła mi znajoma o licznych koneksjach na UWr. – co roku w tym biurze odbywał się „bal czarownic”, na którym razem z koleżankami wybierały „najbardziej upierdliwego interesanta roku” (wzdrygam się na to słowo – ale co robić). Wyobraźcie sobie, jaka to była zabawa, ileż to było chichów-śmichów!

Pani czuła się tak pewnie, że tą pewnością nawet się popisywała. Swoje rozmowy z interesantami okraszała gęsto pięcioliterówką zaczynającą się na „k”, a kończącą na „a”. Bo przecież jej nikt jej nie podskoczy, nikt nie będzie miał odwagi coś powiedzieć. Ta tłusta okrasa dialogu miała być śmieszna, ale była smutna, a nawet żałosna. Przyznam, że sama nie protestowałam, choć raz czy dwa rozbolały mnie od tego uszy.

Aż natrafiła na Lipowskiego („w cywilu” mego męża). Słysząc rzucane pięcioliterówki Lipowski głośno się oburzył i oświadczył jej stanowczo, że w tym miejscu takiego słownictwa sobie nie życzy, że J. nie powinna tu pracować,… co ona w ogóle tu robi, niechby znalazła sobie pracę gdzie indziej, bo tutaj w ogóle się nie nadaje itp. Cisza zapadła, urzędnicy spuścili głowy, a jedna z pracowniczek wymknęła się potem na korytarz i na schodach podziękowała Lipowskiemu za interwencję. Ponoć wszyscy mieli tego dość, ale z powodu „ważności osoby” nie odważyli się odezwać.

System uniwersyteckiej pracy naukowej zakłada, że kandydat na pracownika lub pracownik robi kolejne stopnie naukowe, a jeśli zatrzyma się w swoim rozwoju, to po ustalonym czasie powinien z tej pracy odejść. Lipowski wziął to bardzo dosłownie – ciężką pracą i kosztem wakacji w stosunkowo krótkim czasie stopniowo podwyższył swoje kwalifikacje – przed każdym krokiem studiował uważnie przepisy i trzymał się ich dokładnie. Dziwiły go przypadki osób, które nie spełniwszy kryteriów dostawały jednak stopnie lub tytuły. W takim przypadku oparcie stanowiły opinie powołanych (dobranych?) do tego celu komisji i wyniki głosowania w ciałach zbiorowych (radach), które orzekły, że dana osoba położyła różne i dostatecznie duże zasługi, żeby przeleźć kolejną przeszkodę.

Dziwiło go jednak, że głosowanie jest aż w takim stopniu sterowalne, że to samo ciało zbiorowe (Rada Instytutu Filologii Słowiańskiej) o danej osobie może się wyrazić raz tak, raz diametralnie odmiennie – i to wcale nie z powodu spełniania/niespełniania kryteriów, ale z powodu aktualnych złych/dobrych  stosunków danej osoby z dyrekcją. „Bo tej pani uciekł mąż” – tak dyrektorka umotywowała nagłą zmianę stanowiska Rady IFS UWr. w stosunku do konkretnej osoby (w istocie chodziło o coś innego – o wyświadczenie dyrekcji przysługi polegającej na dyskredytowaniu Lipowskiej – wiem od osoby, która słyszała rozmowę telefoniczną).

Pilność i słowność Lipowskiego miała dla Instytutu Filologii Słowiańskiej skutki pozytywne: Nie tylko dla studentów, bo to oczywiste, zauważę sarkastycznie, ale dla oceny, jaką IFS wystawiła komisja akredytacyjna, czyli komisja dopuszczająca funkcjonowanie konkretnych studiów. Otóż na Pocztowej wielka konsternacja nastąpiła, kiedy ta komisja zapragnęła zobaczyć przykładową, używaną w IFS, „prezentację” wykładu lub ćwiczeń, wykorzystującą nośniki medialne. Okazało się, że jedyną osobą, która wykłady w ten sposób przygotowuje, jest Lipowski (wskoczył w samochód, pognał do domu, przywiózł). Instytut więc pochlubił się JEGO dydaktycznym materiałem, co mam nadzieję zostało odnotowane w protokołach i dzięki czemu w tym zakresie IFS UWr. „spełnił kryteria akredytacyjne”.

Kilkakrotnie tu opisywana była dotycząca  Lipowskiego „brzydka przygoda” z rzekomym anonimem, który na niego mieli napisać „germaniści z PWSZ w Nysie” i posłać wybranym personom rusycystyki (w tym p. Kusalowi aż na dwa adresy!?). Dyrektorka w ten sposób szlifowała sobie narzędzie do straszenia Lipowskiego i Lipowskiej. Po przestudiowaniu anonimu, analizie czasu wysłania go (w przeddzień posłużenia się nim, o godz. 17.45) oraz lekturze jego treści z całą pewnością można orzec, że anonim wystukali na komputerze… jego adresaci, utworzywszy do tego celu fikcyjny adres „germaista”.

Do niemiłych przygód należy inwektywa pod adresem Lipowskiego z ust dyrektor Paszkiewicz, że Lipowski rzekomo nie prowadził dwóch seminariów magisterskich, tylko jedno, zatem „wyłudził pieniądze od państwa polskiego”. W sądzie obroną pani Paszkiewicz zajęła się prawniczka UWr., a sądziła ten przypadek adiunkt UWr. pani Ewa Rudkowska-Ząbczyk (!!!).  Świadkiem był pociotek dyrektorki, który w dodatku przysiągł przed sądem, że wcale tym pociotkiem nie jest, a następnie w zeznaniu skłamał. Sędzia celowo nie wzięła pod uwagę zeznań magistrantów, którzy wszyscy byli w Czechach na stypendiach Erasmus, więc siłą rzeczy odwiedzali Lipowskiego w soboty-niedziele (powodem zignorowania ich zeznań - podano w wyroku - były inne godziny seminariów – czytaj w podtekście, że młodzież kłamała). Jak studenci mogli podać wspólną godzinę, skoro przyjeżdżali do Wrocławia z różnych miast czeskich?

Sprawa ta miała też inne strony denerwujące i rozśmieszające jednocześnie. Wymieniona wyżej sędzia w wyroku orzekła, że p. Paszkiewicz wolno było pomówić Lipowskiego o wyłudzenie pieniędzy, bowiem przewinił on się tym, że w głosowaniu nad awansem dla pani, której "uciekł mąż", głosował na "nie", co przez p. Paszkiewicz zostało uznane za jeden z istotnych powodów obrażenia go. Jest to głupie aż nie do uwierzenia. Po pierwsze podważa sens jakiegokolwiek głosowania (skoro wolno karać za głosowanie negatywne), a po drugie jaki jest związek logiczny między głosowaniem inaczej, niż dyrektor chciała, a pomawianiem później tej osoby o wyłudzenie pieniędzy?

Młodzieży, uciekajcie stamtąd, ile sił w nogach, bo ta głupota wam się udzieli!   

A propos „państwa polskiego”: Jaroslav Lipowski był wtedy (i jest) obywatelem Republiki Czeskiej. Kiedy przed siedmiu laty pod Smoleńskiem zginęły tragicznie ważne osoby z polskiego rządu i ważni przedstawiciele innych dziedzin naszego życia, rektor UWr. ogłosił zebranie w Auli Leopoldyna, aby oddać hołd ich pamięci i zwrócić uwagę na trudną sytuację państwa polskiego z tego powodu.

No i proszę sobie wyobrazić, kto z Instytutu Filologii Słowiańskiej UWr. przybył na tę uroczystość? Tak-tak, zgadliście: był tam Lipowski (ten z Republiki Czeskiej), poza tym Lipowska oraz pan Sarnowski, który i tak musiał tam być jako dziekan. Szukałam, szperałam, do kogo z polskiego koleżeństwa z IFS można by usta otworzyć, ale nie było tam nikogo. Nawet dyrekcja nie znalazła czasu.

P.S. Do „przygód” Lipowskiego na Uniwersytecie Wrocławskim nie należy natomiast profesura belwederska, bo otrzymał ją na wniosek Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu.

 

 

 

Dodaj komentarz

1.png1.png4.png0.png2.png4.png2.png