21 02.2015 13:19

We wczorajszej „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł o nepotyzmie w NFZ. Na „ciepłe posadki”,  o które teraz niełatwo (powinna istnieć zdrowa rywalizacja), dostają się wcale nie ci lepsi, ale ci, którzy mają krewnego czy znajomego w dyrekcji placówki.

Nie lepiej, ale nawet gorzej, jest w szkolnictwie wyższym, gdzie – bywa – „kompanija caaała” zawiera za sobą znajomość na egzaminach wstępnych, studiuje razem, a po „zostaniu naukowcem” pracuje razem aż do emerytury, solidarnie wspierając się na szczeblach kariery, a nawet personel administracyjny sobie dobierając.

Czytelnicy tego blogu wiedzą, o jakiej „kompaniji” tutaj piszę, mieści się ona w pewnej lokalnej stolicy na ulicy *Gołębia Pocztowego 9, *Pocztowej 9, *Gołębiego Serca 9 (niepotrzebne skreślić) i grupuje tych, co to od matury, przez studia, doktorat i ewentualnie wyższe stopnie naukowe (w 2-3 przypadkach nawet dotarłszy do profesury) są razem, razem i jeszcze raz razem, oglądają swoje piękniejące, a potem starzejące się twarze na co dzień.

Są dla siebie nawzajem niby stare, dobre małżeństwo (tutaj chyba cały harem?), które przechodzi razem przez burze, chmury i gradobicia codzienności, widząc się nie takimi, jakimi teraz są, ale jakimi się na studiach poznali i polubili nawzajem. „Krzysiek mieszkał tu, Michał tam, niżej Marysia, na samej górze Wojtek z Tadeuszem, za to ja i Wiesia niżej, okna wychodziły na ulicę” – tak dyrektorka z rozrzewnieniem wspomina czasy studenckiej młodości w akademiku na Wojciecha z Brudzewa.

Stare, dobre małżeństwa też się dostrzegają nawzajem przez pryzmat młodości, kiedy się poznali i pokochali, chętnie wspominają radosne przeżycia i uniesienia – ten ogień trzyma ich ze sobą przez wiele następnych lat. Podobnie jest w przypadku omawianego tu "haremowego małżeństwa”, które dostrzega się przez kilkudziesięcioletnią bliskość i wspólną przeszłość: pamiętają kto kogo intensywnie podrywał, i czy w rezultacie zaczepki dostał od tej osoby w pysk, czy też stali się dla siebie intymnie bliscy, przynajmniej na jakiś czas. Słodki to obrazek, ale w przypadku placówki na *Gołębia Pocztowego 9, *Pocztowej 9, *Gołębiego Serca 9 (niepotrzebne skreślić) nabiera rysów naprawdę złowrogich.

Pani dyrektor placówki jako sekretarkę (stanowisko: samodzielny specjalista ds. biurowych) zatrudnia młodą panią ze swej dalszej rodziny z wykształceniem średnim o specjalności „sprzedawca”. Dlaczego, skoro w tejże lokalnej stolicy ludzi po studiach, ze znajomością języków, którzy chętnie podjęliby się administrowania działalnością placówki naukowej, położonej prawie w centrum miasta, nie brakuje? Otóż dlatego, żeby z jednej stronie zasłużyć się rodzinie, a z drugiej móc wpływać na tę panią, która rozkazy będzie spełniała, nie według logiki i swego sumienia, ale zawsze  solidaryzowała się ze swoją „ciocią”. Złowrogi skutek? Sama go odczułam, i to bardzo przykro i długotrwale go odczułam, bo jak 22 czerwca 2011 chciałam wycofać swoje podanie o emeryturę, zanim jeszcze trafiło do rektora, to pani o specjalności „sprzedawca” , sekretarka instytutu naukowego (ale spokrewniona z dyrektorką) po prostu mi go... do rąk nie oddała!

Nie waham się powiedzieć, że ta służalcza sekretarka, ustawiona tak, aby nie miała własnego sądu i własnej woli, wpłynęła na oblicze bohemistyki wrocławskiej (patrz wpis: Studentka bohemistyki pisze, z dnia 27 czerwca 2014).. Tak doniosłe są skutki nepotyzmu.

Na informatyka w tymże instytucie swego czasu ogłoszono konkurs, na który kandydatów zgłosiło się kilku, ale wcale nie wygrała go pani, która miała już doświadczenie w nauczaniu informatyki, a nawet wydała o tym podręcznik, ale... syn bliskich znajomych dyrektorki, informatyk prosto po studiach. [Miało to skutki, i to nawet sądowe skutki, bo ów młodzian stał się ważnym świadkiem w sprawie o obrazę –   murem stojąc za swoją przyszywaną „ciocią dyrektor”, pozwolił sobie na kłamstwo. Pod przysięgą zresztą skłamał.]

„Kompanija cała” stanowi trzon (siłę//serce dzwonu//jądro) omawianej placówki na *Gołębia Pocztowego 9, *Pocztowej 9, *Gołębiego Serca 9 (niepotrzebne skreślić), więc inne osoby, które w jakiś sposób do niej trafiły, muszą być bardzo poddańcze i pokorne, a przynajmniej taką postawę przybrać, żeby utrzymać się w placówce, żeby utrzymać tę swoją „ciepłą posadkę” (bo jest tu zacisznie, daleko od centrum dowodzenia, na wydziale nawet „nie wiedzą, co się tam dzieje”, jak ostatnio usłyszałam w oficjalnej sytuacji).  

Ani „kompanija”, ani jej „pokorne” dodatki osobowe wcale nie boją się z  tego powodu, że nie piszą artykułów naukowych, że nie jeżdżą z referatami na konferencje, że nie awansują naukowo, że studenci są niezadowoleni! Furda, to się im wybaczy, znajdzie odpowiednie dziury w przepisach, arkusz oceny pracownika się naciągnie. Boją się tylko podpadnięcia dyrekcji i osobom z nią związanym, bo wiedzą, że realnym niebezpieczeństwem jest wyłącznie NIEŁASKA!

Dlatego oboje z mężem (też profesorem) z tej placówki wyfrunęliśmy, wypłoszeni przez „kompaniję”, niby prawdziwe gołębie o sercu zbyt słabym jak na takie układy. Broniliśmy się wyłącznie dorobkiem naukowym i dobrą opinią u studentów - ale to okazało się za mało (!). Na nasze miejsca zatrudniono „gołębie pocztowe”, dolatujące tutaj czasem z Ołomuńca i z Opawy (na jeden-dwa dni co dwa tygodnie), które oczywiście nic w sferze decyzyjnej nie obchodzi, zatem „kompaniji” pozwalają na ten wygodny żywot od matury do emerytury w oparach nepotyzmu.

Tylko co to ma wspólnego z uczciwą rywalizacją w nauce i w innej karierze zawodowej?

 

 

 

1.png1.png4.png0.png1.png9.png1.png